wtorek, 19 stycznia 2016

Postanowienia noworoczne i dlaczego czasami tak ciężko coś napisać na blogu...

Mam takie postanowienie, żeby postanowienia noworoczne robić dopiero w styczniu. Wtedy być może będzie szansa, że nie będą zbyt spontaniczno-sylwestrowe, a tym samym nieprzemyślane. Ponieważ planuję kilka dogłębnie przeanalizowanych, więc proces formułowania zahaczy pewnie o luty nawet. 
A tymczasem postanowienie numer 1: pisać więcej na blogu, a konkretnie umieszczać tutaj co najmniej 80% przeczytanych książek. A dalej będzie o tym, dlaczego to bywa trudne. 
Kupka z pozycjami do przeczytania ma się świetnie. Zapasy uzupełnione po targach książki w Krakowie i po wizycie w Polsce na Boże Narodzenie. Zapowiedzi na 2016 śledzę na bieżąco. Wszystko pięknie. Ale, ale, ale... w 2014 roku rzeczywistość uaktualniła się o jednego małego Obywatela, który teraz ma już ponad rok. Moja jedna koleżanka z grupy mam (dla niewtajemniczonych: w Danii po urodzeniu dziecka mamy są organizowane w kilkuosobowe grupy i spotykają się kolejno u siebie w domach, żeby wymieniać doświadczenia, spędzać razem czas, wyjść z domowych pieleszy itd.) pytała kiedyś położnej czy to jest w porządku, że jej dziecko potrafi siedzieć 3 godziny na macie w kuchni i się bawić, podczas gdy ona gotuje i robi inne rzeczy. Padła odpowiedź, że to jest ok. Mnie takie pytanie nigdy nie wpadło do głowy, z bardzo prozaicznego powodu: jeśli moje dziecko siedzi w jednym miejscu dłużej niż 5 minut, to wyciągam termometr i zaczynam podejrzewać chorobę. Jeżeli czas zajmowania się czymś przekracza 10 minut, jestem bliska wezwania profesjonalnej pomocy lekarskiej. I mimo, że w tej dynamicznej atmosferze domowo-życiowej ciągle dużo czytam, to blog został zaniedbany. Nie zwalam wszystkiego na małego Obywatela. Ale bywa ciężko. 


Nowe elementy
na półkach z książkami

Nowi mieszkańcy
na książkowych półkach

Taka oto rzeczywistość:
Pracuję dzisiaj z domu tzn. nie przebyłam sporo ponad godzinnej drogi do pracy i z powrotem, żeby móc natychmiast odebrać dziecko z przedszkola, gdyby okazało się, że coś jest nie w porządku. Synek ma lekki katar i kaszel. Nie wiadomo było czy to już przechodzi, czy dopiero się rozwija. O 13 telefon, że infekcja oka. Jedziemy do lekarza. Brać wózek czy nie? Czy dzisiaj łaskawie będzie chciał w nim siedzieć, czy skończę z dzieckiem na jednej ręce i pchaniem wózka drugą. Śnieg pada jak szalony, trzeba by zakładać pokrowiec... Dobra nie biorę, jedziemy do centrum taksówką. Ponieważ mamy ponad godzinę, to postanawiam zrobić zakupy. TYLKO parę rzeczy. Po spakowaniu szacuję wagę siatki na jakieś 7 kg. Super. Więc biorę dziecko 12 kg, siatkę 7 kg i plecak z niezbędnościami (niby zestaw do przebrania nie jest konieczny, bo wyszliśmy z domu tylko na trochę, ale GWARANTUJĘ Wam, że gdybym go nie wzięła,  to właśnie wtedy byłaby kupa po pachy i wszystkie inne nieszczęścia). Lekko obciążona ruszam do lekarza. Po wizycie trzeba iść wykupić receptę. Spokojnie, apteka przecież blisko. Ponad 20 kg obciążenia, w tym 12 super aktywnego, zmienia jednak postrzeganie rzeczywistości. No ale nic. Idziemy. Aha w żłobku zaginęły rękawiczki. Wchodzimy po drodze do sklepu sportowego, żeby nabyć nowe. Sklep ma tą zaletę, że nie ma w nim kałuży z roztopionym błotem, w którym świetnie jest bawić. Więc być może mój synek pochodzi sobie trochę, czymś się zajmie (czymś innym niż błotem) a ja spokojnie dokonam zakupów. Ha ha ha. Zastanawialiście się kiedyś na czym wiszą w sklepach sportowych skarpetki, rękawiczki, czapki i inne akcesoria? Na hakach. W tym konkretnym sklepie wszędzie, od góry do dołu towar eksponowany jest na hakach. Gdyby dziecko na nie wpadło, to po oku i innych częściach ciała. Więc nie mogę go puścić i z dzieckiem na ręku wygrzebuję jakieś rękawice, potem wyciągam z zakamarków plecaka portfel, próbuję sprawnie zapłacić, spakować zakupy i wyjść. Ufff. Następny przystanek apteka. Tutaj też nici z puszczenia dziecka wolno. Buteleczki, paczuszki, pojemniczki itd. Cuda świata w zasięgu małych rączek. Jakiś pan się lituje nade mną i zamienia się ze mną na numerki. Ja podchodzę natychmiast, a on znowu ląduje na końcu kolejki. Przed powrotem do domu postanawiam "odpocząć" w kawiarni. Lokal nastrojowy, niskie stoliki, świeczki, cudownie. 10 minut przemeblowania i można się rozgościć. Ostatecznie najważniejsze jednak, że udało się zamówić i wypić kawę, a poza tym nic nie rozbić. Potem trzeba się ubrać: czapki, kombinezony, rękawiczki, szaliki... uffff. I już tylko podróż autobusem i jesteśmy w domu. Może jednak trzeba było wziąć wózek? Bo w domu to już spokój: kolacja, kąpiel, szykowanie rzeczy na następny dzień, lunch do pracy itd. W międzyczasie próby przekonywania dziecka, że chodzenie na szafki, walenie łyżeczką w szybę, wyjmowanie śmieci z kosza itp. itd. są zupełnie zbędnymi czynnościami. 
I nawet jeśli maluch jest łaskawy i pójdzie spać o rozsądnej porze i mogłabym usiąść i coś napisać na blogu, to po prostu bywa, że mi się nie chce. Są dni, gdy siadam w fotelu i po prostu siedzę i piję herbatę i to wszystko, na co mnie stać. 
Ale postanowieniem numer 1 zobowiązuję siebie do większej wieczornej mobilizacji umysłowej i do większej ilości postów na blogu.  


Nowa literatura

Nowa literatura


Żywioł :-)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz